18.08.2017

​O pamięci i odpowiedzialności

Spotkanie z Patrycją Bukalską

Była wykształcona, błyskotliwa, znała języki. Wojnę przeżyła w Związku Radzieckim. Nie mogła nie wiedzieć, do czego prowadzi komunizm w wersji stalinowskiej. Mimo to pozostała mu wierna, prawdopodobnie do końca życia.

– Przede wszystkim jestem na nią strasznie zła – mówiła wczoraj Patrycja Bukalska w Sopotece. Wiesław Władyka wypytywał ją o Krawą Lunę, jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci aparatu władzy komunistycznej w Polsce. Bukalska uczyniła ją bohaterką reportażu historycznego, którego tytuł wzięła właśnie od wymyślonego dla niej pseudonimu.

Mimo że Krwawa Luna miała przecież prawdziwe imię i nazwisko. Nazywała się Julia Brystygier. Choć nie jest to znowu takie pewne. Może jej nazwisko brzmiało: Brystiger? Albo Bristiger? Albo jeszcze inaczej: Brüstiger? Tak w końcu wołano ją po pierwszym mężu, Nucie. W każdym razie z domu nazywała się Preiss. Choć i swoje panieńskie nazwisko pisała czasem inaczej: Prajs. Wobec tej strategii heteronimów (której praktykiem w literaturze pięknej był Pessoa) pozostało więc identyfikować ją najprościej. Jako Krwawą Lunę. Tak było łatwiej ją zapamiętać, więcej – tak było przyjemniej sobie ją wyobrazić. Jako złą kobietę o sadystycznych upodobaniach.

Dlatego właśnie tytuł reportażu Bukalskiej może być mylący. Jej książka jest opowieścią o Krwawej Lunie jedynie o tyle, o ile relacjonuje losy pośmiertnej pamięci o dyrektor Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W podstawowym wymiarze – jako dekonstrukcja fałszywej legendy (nie ma dowodów, jakoby brała udział w torturach i znajdowała w nich erotyczne spełnienie) – stanowi raczej polemikę z obrazem, który wywołuje przed oczy przyklejona jej łatka. Polemikę niełatwą o tyle, że obrazowi Krwawej Luny nie dało się przeciwstawić w kilku prostych reporterskich ruchach „prawdziwego” oblicza działaczki. Życie Brystygier ujawniało się Bukalskiej w trakcie pisania właśnie na wzór mnożących się nieustannie heteronimów, a praca reporterki polegała na naprzemiennym znajdowaniu śladów i porzucaniu ich jako fałszywych, zaufaniu wobec świadectw, które szybko przemieniało się w dystans i rezerwę. – To było frustrujące – przyznała na spotkaniu Bukalska.

Dlaczego była i jest na nią „strasznie zła”? Bo to, że Brystygier nie uczestniczyła w przesłuchaniach podejrzanych, nie wykręcała im rąk i nie uderzała ich pięścią w brzuch, nie znaczy, że nie wiedziała, co robią jej podwładni. Przeciwnie – nie mogła nie wiedzieć. Wiedziała, a więc była (współ)odpowiedzialna. Otóż rozmowa Władyki i Bukalskiej miała swoje drugie dno. Była nie tylko wymianą myśli o fascynującej i skrzywdzonej przez kolektywną wyobraźnię komunistycznej działaczce. Była też dialogiem o odpowiedzialności.

Filip Fierek

fot. Bogna Kociumbas

Powiązane wydarzenia

18/08/2015 15:00

KSIĄŻKA HISTORYCZNA